Ostatnio trochę słyszałam o szarościach pana Greya - ta i owa czytała z wypiekami na twarzy lub z niesmakiem i oburzeniem, że to tani chwyt, a nie żadna tam literatura. No to i ja przeczytałam, kiedy znalazłam ją podrzuconą na moim biurku w pracy (było mi miło, że ktoś o mnie pomyślał).
Do połowy książki (a ma ona w polskim tłumaczeniu chyba 606 stron) bawiłam się nieźle, ale dalej czułam się lekko zmęczona ciągnącym się romansem, jak również własnym przeziębieniem, które trwało już drugi tydzień, a musiałam funkcjonować co najmniej normalnie, jeśli nawet nie intensywniej niż zwykle, zważywszy na okres zamiany jednego roku na drugi.
No dobrze - może niektóre dwudziestolatki przygoda z panem wszystkomogącym nasyci na całe życie. Niech więc sobie przeżywają. Kiedy ja miałam dwadzieścia lat raczej zaczytywałam się Ericą Jong. Bardziej ciągnęło mnie życie kobiety niezależnej i wyzwolonej niż uległej, zafascynowanej władzą, bogactwem i męskimi możliwościami. Ale każdy ma swoje fantazje i o to chodzi.
Teraz po czterdziestce bliższe mi są (ale wynurzenia!) przeżycia Francesci z Madison County niż Anastazji Steel, czy Isadory, bohaterki Strachu przed lataniem. Właściwie już nie bardzo pamiętam jak to z tą Isadorą było, wiele lat upłynęło od czsu, kiedy wchłaniałam książki Jong.
Tak sobie teraz myślę, że lektura Fifty shades of Grey, czyli Pięćdziesiąt twarzy Greya to w moim przypadku kolejne zjawisko książki przeczytanej nie w porę. Może gdybym przeczytała dwadzieścia lat temu, byłabym za lub przeciw, a tak...(phi...)
Podobnie było ze mną ponad dziesięć lat temu, kiedy moje koleżanki zaczytywały się w przygodach Bridget Jones i jej polowaniu na faceta. Byłam wtedy w zaawansowanej trzeciej ciąży z zainteresownym mną Facetem Mojego Życia u boku, a tu singielka w majtasach, polująca na faceta. Książkę przeczytałam bez emocji. Teraz od czasu do czasu ogladam film, szczególnie dla Hugh Granta i Colina Firtha (no i jego sweterków), i świetnie się bawię.
Hej, no właśnie ostatnio mi się tak wiele rzeczy zdarza "nie w porę". Szczególnie filmy i literatura. Np taki "Seks w wielkim mieście". Za Chiny Ludowe (jak się kiedyś mówiło) nie jestem w stanie tego pojąć a już nie wspominając o polubieniu czy wręcz zachwycie. Od poniedziałku też już będę "po czterdziestce" :-) więc będziemy w tym samym klubie. Tylko dziecka dorosłego nie mam...
OdpowiedzUsuńCzworokątna, zanim obejrzałam seks w wielkim mieście, przeczytałam książkę i uważam, że książka jest fajna. Nie bardzo lubię filmową Carrie - jest taka infantylna i lepka do facetów. Książkowa Carrie jest fajniejsza. Ogądam od czasu do czasu jakiś odcinek w telewizji, ale w serialu moją faworytą zdecydowanie jest Samantha.
UsuńNo i witaj w klubie z prefiksem 4, znaczy się Wodnik jesteś - ni to artysta ni to realista. Bynajmniej ja czuję się takim Wodnikiem, też jestem styczniowa i lubię siebie za to zawieszenie pomiędzy.
No widzisz, muszę to polubić zawieszenie, wydawało mi sie to "nijakie"
UsuńSzaremu mówię "nie".
OdpowiedzUsuńlife4youuu, "nie" nawet jeśli w perspektywie jest czerwone autko sportowe? :-) przecież to tylko osiemnaście mocnych klapsów i kilka dni czerwona pupa (hi hi i drugi uśmieszek :), bo się boję, że ktoś pomyśli, że ja "tak")
Usuń