piątek, 31 grudnia 2010

Magiczna noc

Ostatni dzień roku. Popołudnie spędziłam zgodnie z założonym planem. To znaczy wróciłam z pracy i zrobiłam faworki dla całej rodziny. Zaplanowałam przy tym słuchać radia i sączyć wino - tym razem wybrałam wino hiszpańskie czerwone półwytrawne - smakuje wyśmienicie. Słuchałam też Radia Złote Przeboje. Uwielbiam słuchać radia podczas przygotowywania smakołyków dla mojej rodzinki. Oczywiście śpiewam przy tym lub tańczę - zależy co w danym momencie robię. Uwielbiam piosenkę Cher "Now I’m strong enough to live without you". Śpiewam ją sobie, podryguję smażąc te faworki i myślę: przecież to mnie nie dotyczy. To nie ja się martwię jak nagrać film, jak zaprogramować programy telewizyjne, jak podłączyć drukarkę do komputera. Czyli pewnie nie jestem jednak dostatecznie silna.... Ale  co tam. Dobrze, że jest ktoś kto ułatwia mi to beztroskie śpiewanie.
Koniec roku - wypada coś postanowić. Przez ostatnie chyba trzy lata przeklejałam karteczkę ze starego do nowego kalendarza  - te same postanowiena. Aż w końcu karteczka się zgubiła i trzeba wreszcie postanowić coś na nowo.
No więc:
1) tu wstawiam stary punkt dotyczący zarobków i wydatków (ciągle aktualne postanowienie),
2) zacznę solidnie uczyć się francuskiego i osiągnę chociaż poziom Elementary - uwielbiam piosenki francuskie,
3) nauczę się cicho mówić (szczególnie w pracy) - mam wrażenie, że jestem zbyt hałaśliwa i że za dużo szumu robię wokół siebie, najwyższy czas się wyciszyć,
4)
5)
6)
Dopiszę w stosownym czasie.

Przypomniał mi się właśnie inny wieczór sylwestrowy. Miałam wtedy już skończone osiemnaście lat, inaczej rodzice nie pozwoliliby mi pić żadnego alkoholu.Wieczór spędziłam w domu z rodzicami. Za oknem był siarczysty mróz, być może nawet hulała zimowa zawierucha, a może tylko wiatr szumial w szczelinach okien? W mieszkaniu było cieplutko i przytulnie. W starej kuchni kaflowej żarzyły się węgle, w telewizji leciał jakiś smutny film o miłości (ale to na pewno nie była "Rebeka" - film o Rebece oglądałam innego roku, w wigilię Bożego Narodzenia i tylko do połowy - pamiętam, bo zasnęłam i trudno było mnie obudzić na Pasterkę), siedziałam w fotelu otulona kocem, sączyłyśmy z mamą  winko i byłam bardzo szczęśliwa. Tak szczęśliwa, że pamiętam to do dziś. Czułam się silna, ciekawa świata, pewna siebie. Może to był rok, kiedy miałam zdawać maturę? Bardzo prawdopodobne....

środa, 29 grudnia 2010

Chwila wytchnienia

Bardzo lubię koniec roku. Gorączka świąteczna mija, pozostają wspomnienia i resztki specjalnego świątecznego jedzenia w lodówce. Dzieci właściwie już zapomniały o prezentach, spotykają się z przyjaciółmi. Wreszcie mam czas dla siebie.
W tym roku prezent od Świętego Mikołaja wyjątkowo bardzo mnie ucieszył. Przeważnie myślimy o sprawianiu radości dzieciom, o spełnieniu ich marzeń, nie myśląc o sobie. Przecież i tak możemy kupić sobie co potrzebujemy i na co nas stać i niekoniecznie musi to być prezent świąteczny. Tak więc byłam mile zaskoczona otwierając paczuszkę z książką w środku. Zawsze uważałam, że książki pod choinkę są najmilszym prezentem, tylko co kupić osobie, która bardzo dużo czyta i ma wyrobiony gust czytelniczy? W każdym bądź razie Mikołaj podarowałam mi "Tysiąc dni w Wenecji" Marleny de Blasi. Rozkoszuję się zatem słowem pisanym, zwiedzam Wenecję (jeszcze tam nie byłam, ale czuję, że już wkrótce spełnię swoje marzenie), kupuję owoce na targu z bohaterką książki i mam ochotę przygotować włoski posiłek moim najbliższym. Ale chwilowo nie mam czasu - przecież jest koniec roku, koniec roku w pracy oznacza intensywne myślenie i co za tym idzie, działanie, co koniecznie muszę zrobić teraz, a co może poczekać do pierwszych dni stycznia następnego roku.
Ale co tam - czeka mnie jeszcze magiczna noc, która dla mnie wcale nie jest taka magiczna. Trochę więcej niż zwykle szumu i zamieszania. W każdym bądź razie kupiłam dzisiaj szampana (tzn. wino musujące) i czerwone wino hiszpańskie.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Niewidoczna Czterdziestka

Wiele rzeczy działo się już w wielkim mieście. Był sex w wielkim mieście, była rodzina Talków w wielkim mieście, są piosenki o wielkim mieście, są samotni w wielkim mieście. A ja chcę powiedzieć, że są czterdziestki w wielkim mieście. Jest ich bardzo dużo! Są śliczne, zadbane, zaradne, wesołe, pracują, wychowują dzieci, prasują koszule swoich mężów, kupują kartofle i karpia na święta, lubią czerwone wino i dobrą książkę do poduszki (bo w ciągu dnia przeważnie nie mają czasu), sprzątają, gadają długo przez telefon z przyjaciółką lub z matką, żalą się siostrze, płaczą po raz kolejny oglądając ciągle tę samą komedię romantyczną, uczą się, aby utrzymać się na rynku pracy, marzą o podróżach, zakochują się irracjonalnie i bez sensu, randkują ..... Tak, jest ich bardzo dużo, jest ich pełno w wielkim mieście. Ale kto je widzi? Ciągle czytam w mądrych gazetach, że kobiety po czterdziestce są niewidoczne... znikają... są niezauważalne na ulicach. Niezauważalne przez kogo? Przez dwudziestolatków? Kto po czterdziestce o to dba? Tak, tak wiem jak to wygląda w oczach młodych ludzi. Dobrze pamiętam co pomyślałam, gdy moja mama wspomniała, że chyba kupi sobie nowy płaszcz. Miałam wtedy siedemnaście czy osiemnascie lat, mama jest ode mnie starsza tylko dwadzieścia sześć lat. Pomyślałam wtedy, po co jej płaszcz - przecież jest taka stara. Na szczęście zawstydziłam się już wtedy tej mojej niesprawiedliwej myśli i do dzisiaj jest mi wstyd.

Dzisiaj ja jestem kobietą po czterdziestce. Mam nastoletnie dzieci - widzę jak pobłażliwie uśmiechają się. Ale ja się nie dam! Mam (no, trochę więcej niż) czterdzieści lat. I kocham żyć....

Kupiłam sobie dzisiaj modne czarne spodnie - czuję, że wyglądam sexy....