Tak. Trzeba w ten ostatni wieczór 2015 roku napisać, że to już koniec. Bezpowrotny. W styczniu kończę pięćdziesiąt lat. A więc nie ma mocnych - czterdziestką już nie będę. A prawdę mówiąc moje Wielkie Miasto też nie jest takie wielkie. No i zamysł pisania był inny. Wyszło jak wyszło. Nie ma sprawy.
Poznałam mnóstwo fajnych ludzi przeżywających swoje życie w różnych zakątkach świada. Zakradałam się do nich - czytałam, oglądałam zdjęcia, czasem wpisałam coś nieśmiało. To było cudowne. I to będzie.
Zostało czterdzieści minut do końca roku.
czwartek, 31 grudnia 2015
wtorek, 6 października 2015
Odpoczynek od pracy
Odkąd dzieci nam urosły i nie pragną z nami wyjeżdżać na wakacje, bierzemy z Facetem Mojego Życie wolne po sezonie. Nie ma tłoku, można spokojnie zjeść obiad, nie ma rozrabiających dzieciaków i zniecierpliwionych rodziców. Jest fajnie, możemy wypoczywać, swoje zrobiliśmy, dzieci odchowane, coś innego nam się teraz należy. A i pogoda przeważnie nam dopisuje.
Nie potrzebuję dużo czasu na wypoczynek - najważniejsze, aby był intensywny.
W tym roku wybraliśmy Pieniny - musiałam wdrapać się na Trzy Korony.
Pomimo letniej długo-trwającej suszy w Pieninach nie było tak kolorowo jak zazwyczaj. Jeszcze buki i klony zieleniły się w najlepsze. Za to mgły pokazały co potrafią - wędrowały dolinami ukazując lub zakrywając szczyty przez całe ranki. Urokliwy obszar!
Oczywiście dla mnie urlop to nie tylko wypoczynek. Staram się zrobić coś co odkładam przez długie miesiące. W tym roku pomalowałam pokój synusia na czerwień pompejską i klon złocisty. Ten klon złocisty miał być bardziej szary, wyszedł zbyt niebieski, ale stwierdziliśmy z synusiem, że nic nie szkodzi, pokój mały, za rok można przemalować go jeszcze raz, a teraz jest cudnie.
Dwa tygodnie temu wracając z pracy z planami urlopowymi w głowie wstąpiłam do sklepu po środki czystości i wino. Rozanielona i zadowolona z poczynionych zakupów wsiadłam przez pomyłkę do autobusu, którego następny przystanek był z sześć kilometrów od mojego domu, w innej dzielnicy. Dobrze, że ulice nie były zakorkowane i kierowca jechał szybko, i że była ładna pogoda, mogłam podziwiać nowe osiedla w blaskach zapadającego mroku...
Dzisiaj też miałam przygodę - czyli urlop zamknięty klamrą. W Galerii Wileńska przeprowadzano ćwiczenia ewakuacyjne. Trzeba było niezwłocznie opuścić budynek. Potem znalazłam mój koszyk z majonezem, wrzosem, chryzantemą w doniczce i makaronem do planowanego na obiad leczo.
Za mało, za krótko, za dużo planów.... czyli normalka.
Nie potrzebuję dużo czasu na wypoczynek - najważniejsze, aby był intensywny.
W tym roku wybraliśmy Pieniny - musiałam wdrapać się na Trzy Korony.
Pomimo letniej długo-trwającej suszy w Pieninach nie było tak kolorowo jak zazwyczaj. Jeszcze buki i klony zieleniły się w najlepsze. Za to mgły pokazały co potrafią - wędrowały dolinami ukazując lub zakrywając szczyty przez całe ranki. Urokliwy obszar!
Oczywiście dla mnie urlop to nie tylko wypoczynek. Staram się zrobić coś co odkładam przez długie miesiące. W tym roku pomalowałam pokój synusia na czerwień pompejską i klon złocisty. Ten klon złocisty miał być bardziej szary, wyszedł zbyt niebieski, ale stwierdziliśmy z synusiem, że nic nie szkodzi, pokój mały, za rok można przemalować go jeszcze raz, a teraz jest cudnie.
Dwa tygodnie temu wracając z pracy z planami urlopowymi w głowie wstąpiłam do sklepu po środki czystości i wino. Rozanielona i zadowolona z poczynionych zakupów wsiadłam przez pomyłkę do autobusu, którego następny przystanek był z sześć kilometrów od mojego domu, w innej dzielnicy. Dobrze, że ulice nie były zakorkowane i kierowca jechał szybko, i że była ładna pogoda, mogłam podziwiać nowe osiedla w blaskach zapadającego mroku...
Dzisiaj też miałam przygodę - czyli urlop zamknięty klamrą. W Galerii Wileńska przeprowadzano ćwiczenia ewakuacyjne. Trzeba było niezwłocznie opuścić budynek. Potem znalazłam mój koszyk z majonezem, wrzosem, chryzantemą w doniczce i makaronem do planowanego na obiad leczo.
Za mało, za krótko, za dużo planów.... czyli normalka.
niedziela, 27 września 2015
Po co autobusy miejskie - wystarczą drzwi
Ktoś mi kiedyś powiedział, że ludziom nie są potrzebne autobusy, wystarczą im drzwi. Podpisuję się pod tym. Strasznie trudno wejść do autobusu komunikacji miejskiej w godzinach szczytu. Wszyscy stoją przy drzwiach i patrzą bezmyślnie i kompletnie bez zrozumienia na tych co chcą wejść, a środek autobusu oczywiście pusty. Jeśli poproszę o przesunięcie się chociaż o kroczek, widzę pustkę na twarzach i praktycznie zero ruchu. Kiedyś poprosiłam młodą dziewczynę, aby spróbowała się trzymać za uchwyt przy następnym siedzeniu, to osoba stojąca przede mną będzie miała możliwość przesunąć się kroczek, ja się przesunę o kroczek i ktoś za mną będzie miał szansę wejść. Dziewczyna burknęła, że zaraz wysiada, po czym jechała kilka przystanków i wysiadła przy Dworcu Wileńskim, gdzie prawie wszyscy wysiadają.
Najgorsze jest to, że większość pasażerów wysiada na kluczowych przystankach, a mimo to i tak stoją przy drzwiach, nie przejdą dalej, zupełnie jakby nie pamiętali, nie obserwowali, że tam gdzie oni wysiadają opróżni się cały autobus. Nie mogę tego pojąć dlaczego ludzie tacy są, czego się boją? że autobus się nie zatrzyma? że zamkną się im drzwi przed nosem i nie zdążą wysiąść? A może ścisk i przepychanki sprawiają im przyjemność?
Wychowywałam się na wsi i pamiętam jak czasem starzy ludzie opowiadali, że jak pociąg przyjedzie na stację to trzeba szybko wsiadać, bo drzwi się zamkną, nogi poucina, nie poczeka na tych co za wolno chodzą, rodziny się pogubią, wnuczek wskoczy babka zostanie na peronie, matka zgubi niemowlę.... I leciało to towarzystwo "na galop".
No więc niewiele się zmieniło w kwestii głupoty - do strachu, że nie zdążą doszedł jeszcze egoizm i obojętność.
Najgorsze jest to, że większość pasażerów wysiada na kluczowych przystankach, a mimo to i tak stoją przy drzwiach, nie przejdą dalej, zupełnie jakby nie pamiętali, nie obserwowali, że tam gdzie oni wysiadają opróżni się cały autobus. Nie mogę tego pojąć dlaczego ludzie tacy są, czego się boją? że autobus się nie zatrzyma? że zamkną się im drzwi przed nosem i nie zdążą wysiąść? A może ścisk i przepychanki sprawiają im przyjemność?
Wychowywałam się na wsi i pamiętam jak czasem starzy ludzie opowiadali, że jak pociąg przyjedzie na stację to trzeba szybko wsiadać, bo drzwi się zamkną, nogi poucina, nie poczeka na tych co za wolno chodzą, rodziny się pogubią, wnuczek wskoczy babka zostanie na peronie, matka zgubi niemowlę.... I leciało to towarzystwo "na galop".
No więc niewiele się zmieniło w kwestii głupoty - do strachu, że nie zdążą doszedł jeszcze egoizm i obojętność.
niedziela, 26 lipca 2015
Czasomierz pieczenia chleba
Stało się modne pieczenie chleba w domu. To nic, że mamy taki wybór w sklepach i piekarniach. To nic, że jesteśmy zabiegane, zarobione, i że mamy mało czasu na wszystko. Kupiony chlebek to nie to: za mało ziaren, nie ten smak, nie ta mąka... Trzeba zrobić po swojemu. No i pieką zapaleńcy i wielbiciele domowym sposobem pachnący chlebek. A tym co nie pieką wypada podziwiać, smakować, pozazdrościć zapału i wytrwałości.
Moja siostra też piecze chleb. Nie dodaje ziaren. Zaczyna rano o dziewiątej. Ciasto rośnie zgodnie z jej planem działania. Potem piecze się, a w domu pachnie apetycznie. Siostra ma zakwas, wagę do wymierzania proporcji i piec elektryczny, który można nastawić na odpowiednio długi czas pieczenia, aby spokojnie zająć się czymś innym i nie myśleć o przez jakiś czas o chlebieCz.
Taki świeżo upieczony chlebek bardzo smakował mi z masłem i miodem z własnej pasieki mojej siostry.
Kiedy tak czekaliśmy na upieczenie się chlebka mieliśmy czas na pogawędkę przy kawie. Moja mama opowiadała jak piekło się chleb kiedy ona była dzieckiem. Nie piekło się go dla fanaberii, lecz żeby po prostu mieć coś do jedzenia. Piekło się raz na jakiś czas dzieląc się z sąsiadami bochenkami chleba. Potem gdy sąsiad upiekł, oddawał to co pożyczył. Fajnie jak sąsiedzi mieli taki sam talent do pieczenia chleba - wtedy było miło mieć świeży bochenek dobrze wypieczony i z dobrej mąki. Ale jak to z ludźmi - różnie bywało, trafiał się twardy, gliniasty i bóg wie jaki jeszcze. Pieca elektrycznego też nie mieli, palono drzewem w piecu glinianym. Sztuką więc było nie tylko dobrze wyrobić ciasto, ale także odpowiednio napalić w piecu i odpowiednio długo trzymać bochenki chleba w tym piecu, aby się dobrze upiekły. Nieźle sobie z tym wszystkim radzono. Po wyrobieniu chleba w dzieży i przełożeniu do blach, zawsze na brzegach dzieży pozostawały jakieś resztki wyrobionego ciasta chlebowego. Zeskrobywano więc te reszki łyżką, lepiono kulkę w kształcie małej bułeczki i wkładano tę kulkę do naczynia z wodą. Kiedy kulka wypłynęła na wierzch wiadomo było, że chleb jest upieczony.
Moja siostra też piecze chleb. Nie dodaje ziaren. Zaczyna rano o dziewiątej. Ciasto rośnie zgodnie z jej planem działania. Potem piecze się, a w domu pachnie apetycznie. Siostra ma zakwas, wagę do wymierzania proporcji i piec elektryczny, który można nastawić na odpowiednio długi czas pieczenia, aby spokojnie zająć się czymś innym i nie myśleć o przez jakiś czas o chlebieCz.
Taki świeżo upieczony chlebek bardzo smakował mi z masłem i miodem z własnej pasieki mojej siostry.
Kiedy tak czekaliśmy na upieczenie się chlebka mieliśmy czas na pogawędkę przy kawie. Moja mama opowiadała jak piekło się chleb kiedy ona była dzieckiem. Nie piekło się go dla fanaberii, lecz żeby po prostu mieć coś do jedzenia. Piekło się raz na jakiś czas dzieląc się z sąsiadami bochenkami chleba. Potem gdy sąsiad upiekł, oddawał to co pożyczył. Fajnie jak sąsiedzi mieli taki sam talent do pieczenia chleba - wtedy było miło mieć świeży bochenek dobrze wypieczony i z dobrej mąki. Ale jak to z ludźmi - różnie bywało, trafiał się twardy, gliniasty i bóg wie jaki jeszcze. Pieca elektrycznego też nie mieli, palono drzewem w piecu glinianym. Sztuką więc było nie tylko dobrze wyrobić ciasto, ale także odpowiednio napalić w piecu i odpowiednio długo trzymać bochenki chleba w tym piecu, aby się dobrze upiekły. Nieźle sobie z tym wszystkim radzono. Po wyrobieniu chleba w dzieży i przełożeniu do blach, zawsze na brzegach dzieży pozostawały jakieś resztki wyrobionego ciasta chlebowego. Zeskrobywano więc te reszki łyżką, lepiono kulkę w kształcie małej bułeczki i wkładano tę kulkę do naczynia z wodą. Kiedy kulka wypłynęła na wierzch wiadomo było, że chleb jest upieczony.
niedziela, 25 stycznia 2015
Moje Kolejne Urodziny
Jest całkiem ok. Wolałabym być młodsza, ale to ode mnie nie zależy. Więc cieszę się z tego co jest...Jestem Wodnikiem. Lubię o sobie myśleć "pół-artysta, pół-realista"
Piję czerwone wino, czekam na spotkanie z najlepszą przyjaciółką. Będzie super babska pogaducha w kawiarence na Francuskiej - nigdy z moją ukochaną przyjaciółką nie było inaczej i to bez względu na problemy jakie nas dopadały. To fajnie, bardzo fajnie, że mam taką przyjaciółkę. Jak o tym myślę, wino smakuje mi dwa razy bardziej.
Obiad dla rodzinki był smaczny, torcik owocowy prezentuje się wyśmienicie, lody grzeją się w zamrażalniku, na komódce leży książka LLosy "Dyskretny bohater" spontanicznie kupiona dzisiaj w dniu moich urodzin w biedronkowej promocji jako mój własny prezent dla mnie. Ale zacznę czytać ją dopiero jak skończę pamiętniki Brigitte Bardot. Facet Mojego Życia uciął sobie poobiednią drzemkę (ok, czemu nie..), synuś i córcia korzystają z ferii, a studentka pewnie cieszy się urokami życia londyńskiego (ciekawe czy pamięta o urodzinach mamuśki ha ha ha...). Jak co roku udało mi się powiedzieć mamie "ma pani córeczkę" - życzyłyśmy sobie wzajemnie dużo radości, pogadałam z siostrą, która wczoraj pamiętała o moich urodzinach, a dzisiaj zapomniała, bo coś tam w jej własnym domu się wydarzyło... (samo życie..).... Jeszcze został młodszy brat i starsza siostra... nikt więcej nie musi pamiętać o dacie moich urodzin.
Urodziny obchodzę mentalnie już trzeci dzień - w piątek wieczorem obejrzałam film z Seanem Connerym (Szukając siebie-polskie tłumaczenie), wzruszyłam się i zadowolona poszłam spać, w sobotę wybrałam się z Facetem Mojego Życia do Teatru Dramatycznego na Woli na :"Mizantropa" Moliera w przekładzie Jerzego Radziwiłłowicza - super, super, polecam, okazuje się, że sztuka napisana 300 lat temu jest wciąż aktualna i pasuje do naszych realiów, co za kunszt molierowski i radziwiłłowiczowski ma się rozumieć. Dzisiaj chciałam iść do kina na komedię francuską "Za jakie grzechy dobry boże", ale chyba sobie odpuszczę, będzie więcej czasu na babskie sekrety. Film zdążę jeszcze zobaczyć.
Pamiętam jak dziesięć lat temu wparowałam do gabinetu ginekologicznego nakręcona krzycząc "Doktorze, zbadaj mnie, proszę, bardzo dokładnie, bo zbliżam się do czterdziestki i chcę być bardzo zdrowa, bo jeszcze nie nachapałam się życia". Ginekolog popatrzył na mnie życzliwie i przyjacielsko jakbyśmy znali się od lat. Ponieważ dwanaście lat byłam pielęgniarką, gabinety, przychodnie i szpitale są dla mnie jak drugi dom, nie umiem zachowywać się tam powściągliwe jak przystało na pacjenta. "Co się tak nakręcasz, mała (tu zwrócił się do mnie po imieniu, ale to chyba nie ma tu znaczenia), jestem od ciebie dziesięć lat starszy, trochę cię rozumiem, ale uspokój się, to się zmieni, za dziesięć lat nie będziesz taka nakręcona. Wiesz, chcą, żebym przyszedł w sobotę na dyżur, bo koledzy się pochorowali, zarobiłbym dwa razy tyle co dzisiaj (prywatna opieka medyczna), nie mów im w recepcji o tym, nie chce mi się przychodzić, nic w sobotę nie będę robić, nie mam żadnych planów, ale po co mi się wysilać, posiedzę sobie w domu, uwierz mi, mała (znowu padło moje imię), że dziesięć lat temu leciałbym z wywieszonym jęzorem na ten dodatkowy dyżur, a dzisiaj mam to w d...e". Śmiałam się razem z doktorem, trochę go rozumiejąc, a trochę nie...ale, o dziwo, zapamiętałam tę rozmowę do dziś. I dzisiaj zgadzam się z nim w zupełności. To znaczy nie jestem z tego zadowolona, że doszłam już do takiego etapu, wolałabym mieć czterdzieści lat, a nie prawie pięćdziesiąt. Ale czasu nie cofnę, paktu z diabłem nie będę podpisywać i nie będę bawić się w Doriana Greya, wino smakuje równie wyśmienicie teraz jak dziesięć lat temu
Piję czerwone wino, czekam na spotkanie z najlepszą przyjaciółką. Będzie super babska pogaducha w kawiarence na Francuskiej - nigdy z moją ukochaną przyjaciółką nie było inaczej i to bez względu na problemy jakie nas dopadały. To fajnie, bardzo fajnie, że mam taką przyjaciółkę. Jak o tym myślę, wino smakuje mi dwa razy bardziej.
Obiad dla rodzinki był smaczny, torcik owocowy prezentuje się wyśmienicie, lody grzeją się w zamrażalniku, na komódce leży książka LLosy "Dyskretny bohater" spontanicznie kupiona dzisiaj w dniu moich urodzin w biedronkowej promocji jako mój własny prezent dla mnie. Ale zacznę czytać ją dopiero jak skończę pamiętniki Brigitte Bardot. Facet Mojego Życia uciął sobie poobiednią drzemkę (ok, czemu nie..), synuś i córcia korzystają z ferii, a studentka pewnie cieszy się urokami życia londyńskiego (ciekawe czy pamięta o urodzinach mamuśki ha ha ha...). Jak co roku udało mi się powiedzieć mamie "ma pani córeczkę" - życzyłyśmy sobie wzajemnie dużo radości, pogadałam z siostrą, która wczoraj pamiętała o moich urodzinach, a dzisiaj zapomniała, bo coś tam w jej własnym domu się wydarzyło... (samo życie..).... Jeszcze został młodszy brat i starsza siostra... nikt więcej nie musi pamiętać o dacie moich urodzin.
Urodziny obchodzę mentalnie już trzeci dzień - w piątek wieczorem obejrzałam film z Seanem Connerym (Szukając siebie-polskie tłumaczenie), wzruszyłam się i zadowolona poszłam spać, w sobotę wybrałam się z Facetem Mojego Życia do Teatru Dramatycznego na Woli na :"Mizantropa" Moliera w przekładzie Jerzego Radziwiłłowicza - super, super, polecam, okazuje się, że sztuka napisana 300 lat temu jest wciąż aktualna i pasuje do naszych realiów, co za kunszt molierowski i radziwiłłowiczowski ma się rozumieć. Dzisiaj chciałam iść do kina na komedię francuską "Za jakie grzechy dobry boże", ale chyba sobie odpuszczę, będzie więcej czasu na babskie sekrety. Film zdążę jeszcze zobaczyć.
Pamiętam jak dziesięć lat temu wparowałam do gabinetu ginekologicznego nakręcona krzycząc "Doktorze, zbadaj mnie, proszę, bardzo dokładnie, bo zbliżam się do czterdziestki i chcę być bardzo zdrowa, bo jeszcze nie nachapałam się życia". Ginekolog popatrzył na mnie życzliwie i przyjacielsko jakbyśmy znali się od lat. Ponieważ dwanaście lat byłam pielęgniarką, gabinety, przychodnie i szpitale są dla mnie jak drugi dom, nie umiem zachowywać się tam powściągliwe jak przystało na pacjenta. "Co się tak nakręcasz, mała (tu zwrócił się do mnie po imieniu, ale to chyba nie ma tu znaczenia), jestem od ciebie dziesięć lat starszy, trochę cię rozumiem, ale uspokój się, to się zmieni, za dziesięć lat nie będziesz taka nakręcona. Wiesz, chcą, żebym przyszedł w sobotę na dyżur, bo koledzy się pochorowali, zarobiłbym dwa razy tyle co dzisiaj (prywatna opieka medyczna), nie mów im w recepcji o tym, nie chce mi się przychodzić, nic w sobotę nie będę robić, nie mam żadnych planów, ale po co mi się wysilać, posiedzę sobie w domu, uwierz mi, mała (znowu padło moje imię), że dziesięć lat temu leciałbym z wywieszonym jęzorem na ten dodatkowy dyżur, a dzisiaj mam to w d...e". Śmiałam się razem z doktorem, trochę go rozumiejąc, a trochę nie...ale, o dziwo, zapamiętałam tę rozmowę do dziś. I dzisiaj zgadzam się z nim w zupełności. To znaczy nie jestem z tego zadowolona, że doszłam już do takiego etapu, wolałabym mieć czterdzieści lat, a nie prawie pięćdziesiąt. Ale czasu nie cofnę, paktu z diabłem nie będę podpisywać i nie będę bawić się w Doriana Greya, wino smakuje równie wyśmienicie teraz jak dziesięć lat temu
Subskrybuj:
Posty (Atom)